Marsuś
przyszedł na świat wiosną, kiedy cała przyroda budziła się do życia. Cieszyliśmy
się podwójnie, bowiem Marsuś był bardzo oczekiwanym dzieckiem. Nasza radość,
euforia trwała może 2 godziny po porodzie – do momentu, gdy przyszedł do mnie
lekarz prowadzący ciążę, a którego nie było podczas porodu. Marsusia w tym
czasie zabrano na badania, a potem ulokowano go w inkubatorze.
Mój lekarz poszedł zobaczyć co z dzieckiem i
po powrocie powiedział:
-
„ Niefajne masz to dziecko!”
Chyba
się przesłyszałam - pomyślałam. Jestem klikadziesiąt minut po porodzie i chyba nie doszłam jeszcze do siebie.
-
Słucham – powiedziałam
-
„Niefajne masz to dziecko!” powtórzył lekarz
-
Kwestia gustu – powiedziałam – noworodki chyba mają to do siebie, że pięknością
nie grzeszą – odpowiedziałam zirytowana
-
Ono ma Downa !!! – tymi słowami lekarz sprowadził mnie na ziemię.
-
Co??? Jak to Downa? To pewne? – spytałam nie dowierzając
W
tym momencie naszedł lekarz neonatolog i już bardziej delikatnie zaczął „wprowadzać”
mnie w temat.
Marsuś
został odwieziony do innego szpitala, gdzie spędził ponad miesiąc. Jeździliśmy tam
codziennie i byliśmy z nim kilkanaście godzin. Nie miałam możliwości nocowania obok mojego syna, bo dyrekcja szpitala nie zgodziła sie na takie rozwiązanie, a wręcz katygorycznie zakazała - więc codziennie prawie godzinę w jedną stronę
dojeżdżaliśmy do Marsusia.
Cieszyliśmy
się, że jesteśmy z nim. Baliśmy się strasznie - bo taka natura człowieka - że boi
się nieznanego. Ale oswajaliśmy się z myślą, że Marsuś ma Zespół Downa.
Oczywiście
potwierdzenie Zespołu Downa wymagało przeprowadzenia badań genetycznych, które
zostały wykonane podczas jego pobytu w szpitalu.
Najgorsze
w tym wszystkim jest nie to, że Marsuś ma Zespół Downa, tylko to w jaki sposób
dowiedzieliśmy się o tym.
Jakim grubianinem trzeba być, aby w taki podły sposób
przekazywać tak zaskakujące informacje.
Zwłaszcza,
że lekarz wiedział dobrze o naszych wcześniejszych doświadczeniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz